Image Map

środa, 9 lipca 2014

Krzyknąć czy nie krzyknąć? Oto jest pytanie.

To jak to jest z tym krzyczeniem na dzieci? Czy to naprawdę takie zło, że gdy nam się zdarzy to nic tylko kłaść się krzyżem i biczować za karę? Czy może to normalna i naturalna część wychowania?

Nie ukrywam, zdarza mi się krzyczeć. Krzyczę, gdy wyleję na siebie gorącą herbatę, co zdarza się zaskakująco często. Krzyczę: spieprzaj dziadu, gdy szalony menel wykrzykuje farmazony o jej pięknych czarnych oczach pod moimi oknami a na zegarku wybija 2 w nocy. I krzyczę (czasami) na mojego potwora. I nie czuję się z tego powodu złą matką. Każdy z nas jest człowiekiem, każdy ma swoją granicę cierpliwości i każdemu zdarza się gorszy dzień. I jest to w pełni naturalne. 

Krzyk jest wyrażeniem naszych emocji. Emocji może nie do końca pozytywnych ale jak ze spokojem podejść do setnej próby wysadzenia nas i wszystkich sąsiadów z bloku, odkręconą kuchenką gazową? Albo ile razy można tłumaczyć ze spokojem, że nie wchodzi się na parapet bo można spaść? Ja się przyznaję... powtórzę raz, drugi, trzeci, czasem nawet dwudziesty i moja cierpliwość pęka. Krzyknę, że nie wolno. I gdy już uzyskam posłuch u potwora, tłumaczę co, jak i dlaczego. Małe dzieci dużo łatwiej odczytują emocje ukryte w krzyku niż rodzicielskie monologi, które wpadają jednym uchem a wypadają drugim albo ich w ogóle nie rozumieją. Mały N. wie, że gdy Matka wyciągnie ciężką artylerię i krzyknie, to zrobił coś czego nie powinien. 

Jestem nerwusem z natury a brak cierpliwości mam w genach i nie zmienię tego od tak, tylko dlatego, że stałam się matką. Jestem człowiekiem i mam prawo do słabości. I uważam, że jeśli nie nadużywam tej metody, krzycząc o byle pierdolę, krzywdy młodemu nie robię. Wszystko jest dla ludzi w granicach rozsądku i tego się trzymam, także przy wychowywaniu mojego dziecia. 




Na koniec pamiętaj! Nie daj się wpędzać w chore poczucie winy. Nie jesteś złą matką tylko dlatego, że zdarzyło ci się krzyknąć na swoje dziecko. Oprócz tego, że jesteś matką jesteś także człowiekiem!

niedziela, 6 lipca 2014

Matka pracująca?

Widmo pójścia do pracy zawisło nad Matką jak plaga szarańczy nad Egiptem. I nie to, że Matka boi się zakasać rękawy i popracować. O co to, to nie! Ale jak zostawić młodego i nie czuć tych przeogromnych wyrzutów sumienia. Jak pracować, jednocześnie non stop myśląc o dziecku? I jak poradzić sobie z tą łamiącą serce rozłąką? Czy to jest w ogóle realne? 

Teorie niby znam, że powrót do pracy to samo dobro. Bo pieniędzy więcej, bo matka odpocznie psychicznie i wyjdzie do ludzi, bo będzie mogła się realizować, a wytęskniona po powrocie do domu poświęci się dziecku w 200%. I wszystko fajnie, pięknie, ale to tylko teoria. Z drugiej strony są wyrzuty sumienia, strach przed nieznanym i niepewność: czy aby na pewno dam radę? Do tego dochodzi kwestia z kim zostawić dziecko? Żłobek odpada, bo nie ufam tej instytucji, na przedszkole potwór jeszcze za młody, niania to droga sprawa a i znaleźć odpowiednią to nie lada wyzwanie. Na szczęście instytucja BABCIA się zaoferowała do pomocy. Bez tej pomocy moje pójście do pracy było by niemożliwe, a my byśmy pogrążyli się w mrocznych czeluściach bezwzględnych debetów i krwiożerczych kredytów.

Nie ukrywam, że boję się tego co mnie czeka... boję się czy po powrocie z pracy będę miała jeszcze siły na macierzyństwo i dom? Czy po takim intensywnym dniu będę miała czas dla siebie? Czy na moim powrocie do pracy nie ucierpi me dziecię, które przez blisko dwa lata było ze mną niemalże 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu i 365 dni w roku? Czy mały N. nie poczuje się odtrącony? I przede wszystkim czy uda mi się zachować równowagę między pracą a domem i nie wykończyć się przy tym fizycznie i psychicznie? 

Niedługo, zapewne poznam odpowiedzi na te pytania...