Image Map

piątek, 24 października 2014

Jaki zwierzak dla 2 latka?

Dopadła nas żałoba. Chomik małego N. który był z nami od ponad roku, dość niespodziewanie zakończył swój żywot. Jeszcze dwa dni temu w najlepsze hasał sobie po klatce. Aż tu nagle...wczorajszego poranka...szok i niedowierzanie nas ogarnęło, bo oto chomik leży plackiem w klatce i niedycha. Nie wiadomo jak ani dlaczego ale sekcji nie planujemy robić, więc się raczej nie dowiemy. Młody zapewne jeszcze za mały jest, żeby jakoś to głębiej przeżywać i rozpaczać. Na szczęście! Ale teraz trzeba pomyśleć co dalej? Z dużym Z. od wczoraj myślimy na co się zdecydować? Jakiego zwierzaka sprawić dla naszego 2 latka? Może...

Kolejnego chomika?
Raczej nie. Pierwszy, średnio się sprawdził. Był mały, delikatny i do tego gryzł jak szalony. Młody nawet go dotknąć nie mógł bo mogło by się to źle skończyć i dla niego i dla chomika. Więc ta opcja odpadła już w przedbiegach.
Następna myśl: skoro chomik był za mały to może...

Świnka morska?
Niby większa niż chomik i spokojniejsza ale jakoś nie jestem przekonana. Nadal to gryzoń i boję się, że mały N. zrobił by jej krzywdę swoją zbyt intensywnie okazywaną miłością.
Z tego samego powodu odpadły kolejno: królik, szczur, fretka, koszatniczka i cała reszta gryzoni.
A skoro nie gryzoń to może...

Papuga?
I tu znów Matka nie jest przekonana. Papugi hałasują, dziobią i...no sama nie wiem. Jakoś nie, nie, nie. Po prostu nie.

Wszelkie gady, płazy i pająki też odpadają, bo ani nie przytulisz, ani się nie pobawisz a do tego są paskudnie przeokropne (głównie pająki).

Więc został nam kot albo pies. Matka oczywiście zachwycona. KOT! Tak to jest to! Nie trzeba wyprowadzać. Jest puchaty, można go wziąć na kolana i tak cuuudownie mruczy jak się go mizia. Do tego większość dziecięcych pieszczot jest wstanie przetrwać. Ale...oczywiście musi być jakieś ALE. Duży Z. pała tak czystą i niczym nieskalaną nienawiścią do wszelkiej maści kotów, że zdecydowanie się nie zgodził.

Suma summarum został pies, ale...no właśnie to wszędobylskie ale. Psa trzeba wyprowadzać i to kilkakrotnie w ciągu dnia, a gramolić się z 4 piętra z psem i 2 latkiem jest dosyć kłopotliwe. Szczególnie, gdy pogoda za oknem jest tak paskudna jak jest, więc do wiosny na psa na pewno się nie zdecydujemy.

I tak, po przebrnięciu przez większość możliwości, jesteśmy jeszcze bardziej zdezorientowani niż na początku. Na szczęście nie jest to decyzja, od której zależą losy setek tysięcy a może i milionów ludzi, więc nic na siłę. Może wybierzemy się z małym N. do sklepu zoologicznego i pozwolimy mu, żeby sam zdecydował a może w ogóle się na jakiś czas wstrzymamy albo zapytam was...co wy polecacie? Doradźcie coś, bo Matka już zgłupiała :)





czwartek, 23 października 2014

Muffiny z serem i szynką.

Pogoda ostatnimi czasy nie sprzyja wyjściom na dwór, więc aby zająć czymś małego N. pichcimy razem w kuchni. Wczorajszego poranka upiekliśmy pyszne muffiny z serem i szynką. Są świetną alternatywą tradycyjnych kanapek i co najważniejsze szybko i prosto się je robi.




 Składniki na ok. 10 szt. :
  • 1,5 szklanki mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki ziół prowansalskich
  • 2 jajka
  • 1/2 szklanki mleka
  • 2 łyżki roztopionego masła
  • ok. 100 g szynki 
  • ok. 100 g zółtego sera




Ser zetrzeć na tarce o dużych oczkach. Szynkę pokroić w drobną kosteczkę. Składniki suche (mąka, proszek do pieczenia, zioła prowansalskie, sól i pieprz) wymieszać ze sobą. Jajka roztrzepać i połączyć z mlekiem i masłem. Mokre składniki dodać do suchych i wymieszać. Dodać ser i szynkę i jeszcze raz wymieszać. Ciasto wyłożyć do papilotek na 3/4 wysokości. Piec ok. 20 minut w temperaturze 180 st. C aż się przyrumienią. Poczekać, aż ostygną i delektować się własnoręcznie upieczonymi pysznościami ;)





SMACZNEGO!

środa, 22 października 2014

Česká expedice, czyli wycieczka do skalnego miasta...

Dziś o wyprawie do skalnego miasta w Czechach, która stała pod wielkim znakiem zapytania, aż do ostatniej chwili. A dlaczego? Otóż Matka jak to Matka zakręcona jest na maxa i do dnia wyjazdu nie uwiadomiła sobie, iż Czechy to przecież zagranica jest. A za granicą potrzebny jest dokument potwierdzający tożsamość. Nawet na terenie Unii Europejskiej! I tu pojawił się problem, bo mały N. ani dowodu ani paszportu jeszcze nie posiadał. Więc albo musielibyśmy przełożyć wyjazd albo zaryzykować i liczyć na to, że czeska policja nie uzna nas za przemytników, którzy próbują uprowadzić dziecko. Oczywiście nie trudno domyślić się, którą opcje wybraliśmy...

Skalne miasto ADRŠPACH, oddalone ok. 10 km od granicy z Polską jest niesamowitym miejscem. Świeże, górskie powietrze, pięknie widoki czy możliwość rejsu łodzią po jeziorze to tylko nieliczne zalety tego miejsca. Tuż obok jest zamek, do którego dotrzemy jedną z tras i który można zwiedzić... oczywiście jeśli wam czasu wystarczy, bo nam go zabrakło. Dużym udogodnieniem jest też to, że bez problemu wszystko załatwisz po polsku. Nawet broszury informacyjne są wydane po polsku, co bardzo rzadko się zdarza za granicą. Ale na nic tu matkowe zachwalanie, to miejsce po prostu trzeba zobaczyć...









 
  


Czyż nie jest pięknie? Nasza cała trójka jest zachwycona tym miejscem i na pewno jeszcze nie jedno skalne miasto zostanie przez nas spenetrowane wzdłuż i wszerz ;)

poniedziałek, 22 września 2014

Mały bilans 2 latka.

Nastała ta chwila, a wraz z nią Matka zrobiła mały reachsearch w internetach. Bilans dwulatka już za nami, ale nie obyło się bez krzyków, płaczu i wyrywania się. Mały N. ma alergie na naszą pediatrę. Na sam jej widok dostaje spazmów i ataku histerii. Ale udało się! Przetrwaliśmy. 
Idąc za ciosem sprawdziłam jak ma się mój dwulatek względem podręcznikowego okazu, którym kują nas (matki) po oczach ze wszystkich stron.


A więc, zdrowy dwulatek powinien:
  • mieć ok. 89 cm wzrostu: 
Młody ma 87 cm.
  • ważyć ok. 13 kg:
Tutaj też nam brakuje. Mały N. waży jedynie 11,7 kg.
  • sprawnie biegać po równym terenie:
Po nie równym też mu sprawnie idzie.
  • wchodzić po schodach do góry i w dół bez trzymania się poręczy:
Umie, chociaż zdecydowanie większą frajdę ma wchodząc trzymając się poręczy.
  • kopać piłkę:
Kopie z głośnym okrzykiem GOOOL.
  • zejść z ławki o wysokości 25 cm:
Nie wiem ile wysokości ma standardowa ławka, gdyż nie biegam po ulicach z miarką ale wchodzi i schodzi  z ławek i z krzeseł i z kanap różnego typu.
  • wspinać się na niewysokie przeszkody:
Zdecydowanie potrafi. Szczególnie upatrzył sobie wpinanie się na głowę dużego Z.
  • przechodzić przez sznur rozwinięty na wysokości dziecięcych kolan:
I nad. I pod. I obok. I jak kto chce. Z tym problemu nie ma.
  • zbudować wieżę z sześciu klocków:
Phi...co to jest 6 klocków. Młody konstruuje takie budowle, że nie jeden architekt by się zawstydził.
  • dopasowywać do siebie co najmniej 4-elementowe puzzle, tworząc z nich obrazek:
Z tym bywa różnie. Często łączy puzzle, byle by dały się połączyć. Obrazek jest nieistotny.
  • narysować kreskę pionową:
Oj, udowodnił to już nie raz na ścianie w pokoju.
  •  może też potrafić rysować koło:
 Co prawda są jeszcze trochę koślawe, ale są.
  • zdejmować odkręcone wieczka ze słoika (i zakładać je):
Z lekko zakręconymi też daje radę.
  •  włożyć koło, kwadrat i trójkąt w odpowiednie otwory:
Już jak miał rok potrafił dopasować klocki do otworów w garnuszku z Fisher Price.
  • otwierać pudełka:
Żaden problem.
  •  dziecko bawi się symbolicznie, naśladując rodziców:
O tak. Szczególnie lubi naśladować tatę, gdy ten naprawia coś, co najprawdopodobniej Matka zepsuła. Młody wtedy bierze swoje narzędzia i razem majsterkują.
  •  jeść łyżeczką:
Daje radę, chociaż sporo jedzenia ląduje wszędzie w koło.
  • próbować sam zdejmować i zakładać ubranka:
Z tym nie mamy żadnego problemu...jedynie dopasowanie butów jest trochę problematyczne.
  • znać ok. 50 wyrazów i budować dwuwyrazowe zdania:
Myślę, że tyle już ich zna, ale zdań jeszcze nie buduje. Niestety z mową jesteśmy trochę w tyle.


Wiadomo, że każde dziecko rozwija się w swoim tempie. Ja młodego do niczego nie zmuszam. Wspieram ale nie na siłę. Na wszystko przyjdzie pora. I nawet gdyby mały N. we wszystkim był lekko do tyłu i tak bym go kochała. Bo dla mnie mój synek jest najzdolniejszy i najlepszy we wszystkim. I o!

zna około 50 słów i tworzy dwuwyrazowe zdania

Czytaj więcej na http://mamdziecko.interia.pl/pierwsze-lata/news-co-powinien-umiec-dwulatek,nId,618990#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign

czwartek, 4 września 2014

Wielki come back!

Czas ucieka mi między palcami... Wakacje minęły bezpowrotnie, więc nadeszła pora powrotu.

A co sie z nami działo, gdy nas nie było? Całe mnóstwo różności...
Był miesięczny wyjazd do dziadków małego N. co by mogli w końcu porządnie nacieszyć się wnukiem, gdyż rzadko ich odwiedzamy, bo mieszkają za 7 lasami, za 7 dolinami, w jednej z 7 gór. Tak, tak w tej oddalonej o ponad 160 km Zielonej Górze ;)
Potem były wypady nad jeziora i do lasu.
Był tez wyjazd do Lubina do Parku Wrocławskiego (cudowne miejsce, ale o nim będzie później).
Na koniec były też 2 urodziny mojego dziecia. Nie obyło się bez tortu, dmuchania świeczek i mnóstwa prezentów, ale o tym też będzie później.

A teraz mamy wrzesień, koniec laby i lenistwa, dzieciaki wróciły do szkoły, więc i matka podwija rękawy do pracy. Będą posty! Słowo harcerza, którym niby nigdy nie byłam, ale zawsze chciałam, więc uznajmy je za wiarygodne. :)



środa, 9 lipca 2014

Krzyknąć czy nie krzyknąć? Oto jest pytanie.

To jak to jest z tym krzyczeniem na dzieci? Czy to naprawdę takie zło, że gdy nam się zdarzy to nic tylko kłaść się krzyżem i biczować za karę? Czy może to normalna i naturalna część wychowania?

Nie ukrywam, zdarza mi się krzyczeć. Krzyczę, gdy wyleję na siebie gorącą herbatę, co zdarza się zaskakująco często. Krzyczę: spieprzaj dziadu, gdy szalony menel wykrzykuje farmazony o jej pięknych czarnych oczach pod moimi oknami a na zegarku wybija 2 w nocy. I krzyczę (czasami) na mojego potwora. I nie czuję się z tego powodu złą matką. Każdy z nas jest człowiekiem, każdy ma swoją granicę cierpliwości i każdemu zdarza się gorszy dzień. I jest to w pełni naturalne. 

Krzyk jest wyrażeniem naszych emocji. Emocji może nie do końca pozytywnych ale jak ze spokojem podejść do setnej próby wysadzenia nas i wszystkich sąsiadów z bloku, odkręconą kuchenką gazową? Albo ile razy można tłumaczyć ze spokojem, że nie wchodzi się na parapet bo można spaść? Ja się przyznaję... powtórzę raz, drugi, trzeci, czasem nawet dwudziesty i moja cierpliwość pęka. Krzyknę, że nie wolno. I gdy już uzyskam posłuch u potwora, tłumaczę co, jak i dlaczego. Małe dzieci dużo łatwiej odczytują emocje ukryte w krzyku niż rodzicielskie monologi, które wpadają jednym uchem a wypadają drugim albo ich w ogóle nie rozumieją. Mały N. wie, że gdy Matka wyciągnie ciężką artylerię i krzyknie, to zrobił coś czego nie powinien. 

Jestem nerwusem z natury a brak cierpliwości mam w genach i nie zmienię tego od tak, tylko dlatego, że stałam się matką. Jestem człowiekiem i mam prawo do słabości. I uważam, że jeśli nie nadużywam tej metody, krzycząc o byle pierdolę, krzywdy młodemu nie robię. Wszystko jest dla ludzi w granicach rozsądku i tego się trzymam, także przy wychowywaniu mojego dziecia. 




Na koniec pamiętaj! Nie daj się wpędzać w chore poczucie winy. Nie jesteś złą matką tylko dlatego, że zdarzyło ci się krzyknąć na swoje dziecko. Oprócz tego, że jesteś matką jesteś także człowiekiem!

niedziela, 6 lipca 2014

Matka pracująca?

Widmo pójścia do pracy zawisło nad Matką jak plaga szarańczy nad Egiptem. I nie to, że Matka boi się zakasać rękawy i popracować. O co to, to nie! Ale jak zostawić młodego i nie czuć tych przeogromnych wyrzutów sumienia. Jak pracować, jednocześnie non stop myśląc o dziecku? I jak poradzić sobie z tą łamiącą serce rozłąką? Czy to jest w ogóle realne? 

Teorie niby znam, że powrót do pracy to samo dobro. Bo pieniędzy więcej, bo matka odpocznie psychicznie i wyjdzie do ludzi, bo będzie mogła się realizować, a wytęskniona po powrocie do domu poświęci się dziecku w 200%. I wszystko fajnie, pięknie, ale to tylko teoria. Z drugiej strony są wyrzuty sumienia, strach przed nieznanym i niepewność: czy aby na pewno dam radę? Do tego dochodzi kwestia z kim zostawić dziecko? Żłobek odpada, bo nie ufam tej instytucji, na przedszkole potwór jeszcze za młody, niania to droga sprawa a i znaleźć odpowiednią to nie lada wyzwanie. Na szczęście instytucja BABCIA się zaoferowała do pomocy. Bez tej pomocy moje pójście do pracy było by niemożliwe, a my byśmy pogrążyli się w mrocznych czeluściach bezwzględnych debetów i krwiożerczych kredytów.

Nie ukrywam, że boję się tego co mnie czeka... boję się czy po powrocie z pracy będę miała jeszcze siły na macierzyństwo i dom? Czy po takim intensywnym dniu będę miała czas dla siebie? Czy na moim powrocie do pracy nie ucierpi me dziecię, które przez blisko dwa lata było ze mną niemalże 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu i 365 dni w roku? Czy mały N. nie poczuje się odtrącony? I przede wszystkim czy uda mi się zachować równowagę między pracą a domem i nie wykończyć się przy tym fizycznie i psychicznie? 

Niedługo, zapewne poznam odpowiedzi na te pytania...





poniedziałek, 30 czerwca 2014

22.

A dziś z racji tego, że me stworzonko kończy 22 miesiące (tak, tak - mały mężczyzna mi rośnie), krótka lista rzeczy o których śnimy po nocach i może za dwa miesiące na drugie urodziny małego N. uda nam się zdobyć, chociaż cześć z nich. A więc po kolei:

1. Koszulki z Family in black, które zawładnęły Matkowym rockandroll'owym serduchem. A już koszulka `TATUAŻE MOJEJ MAMY SĄ LEPSZE OD TATUAŻY TWOJEJ MAMY` jest mega cud-malina.




2. Seria Zoo z małpką firmy SKIP HOP. Zakochałam się w nich bez pamięci. Są cudowne i może, gdy jakiś przypływ gotówki wpłynie do Matkowego portfela to zakupi chociaż plecak albo bidon dla potwora. Kto wie...



3. Silikonowe wiaderko Scrunch-bucket, które można znaleźć np. w sklepie Zefi. Nie da się ukryć, że dziecko me jest piaskolubne i Matka zawsze obładowana jest mnóstwem plastikowych wiaderek, łopatek, foremek i grabek. A praktyczność tego wiaderka wprawiła mnie w osłupienie. Wystarczy go zwinąć, wpakować do torebki i odtańczyć taniec radości, bo w końcu ktoś wymyślił coś co ułatwia życie Matce a jednocześnie cieszy jej dziecko.



4. I na koniec pościel...marzy mi się uszycie jej swoimi rękoma (matka późną wieczorową porą, stacza boje z maszyną do szycia) ale do tego muszę zdobyć odpowiedni materiał. A wizję na pościel w gwiazdy mam....o takie o:





I tak dla wyjaśnienia:
Post nie jest w żaden sposób sponsorowany i nie posiadamy żadnej z tych rzeczy. Jest to jedynie matkowa subiektywna lista życzeń.


niedziela, 29 czerwca 2014

Plac zabaw - co nas wkurza?

  Przyznaję się...nie lubię chodzić z małym N. na plac zabaw. I nie chodzi tu o tą dziecięcą dzicz, chaotycznie biegającą po całym terenie placu zabaw. To z rodzicielami tej dziczy mam na pieńku. Bo nic mi tak ciśnienia nie podnosi jak wytapetowana i wystrojona po końce swoich sztucznych paznokci matka, która rozłożywszy swe cztery litery na ławce, znika w telefonie. A jej bezstresowo `wychowywane` dziecko rzuca piaskiem z rykiem zarzynanego świniaka, zabiera zabawki innym, pluje i bije. Ja wychowywać jej dziecka nie będę... wystarczy mi mój oporny i charakterny potwór, ale zdzierżyć nie mogę, gdy owa Paniusia wyrwana ze swojego telefonowego świata, wyskakuje z jakimiś niezrozumiałymi dla mnie roszczeniami, że niby mój pierworodny ma się podzielić swoimi zabawkami. To ja się pytam, jakim k*rwa prawem? Mamy się dzielić dla dobra ogółu? A ja mam ten ogół w głębokim poważaniu! Life is brutal! Nie ma nic za darmo. Chcesz coś - daj coś w zamian albo grzecznie poproś i czekaj na pozwolenie. Nie będę wychowywać dziecka na świętego męczennika, który odda swą ostatnią zabawkę tylko dlatego, że ktoś tak chce albo bo tak wypada. Daje mojemu dziecku wybór...chce się podzielić zabawkami to się dzieli, nie chce, to też jest OK. Ma do tego pełne prawo. I nic, nikomu do tego! Uczę moje dziecko, że ma prawo do swojego zdania, że o swoich rzeczach może decydować sam i chociaż tłumaczę mu, że dobrze jest się dzielić bo 10 zabawkami na raz bawić się nie da to jeśli nie ma na to ochoty to zmuszać go na siłę do dzielenia nie będę, a już na pewno nie pod wpływem jakiś roszczeń obcej baby. A jak się to komuś nie podoba to niech się kulturalnie od koleguje od nas i naszych zabawek. Ot co!











wtorek, 24 czerwca 2014

My dad is a super hero!

Wczorajszy Dzień Ojca sprawił, że pół nocy nie spałam. Bo jak to się stało, że do tej pory w życiu małego N. na pierwszym miejscu była Miłościwie Panująca Matka, a teraz gdy tylko w zasięgu jego niebieskich oczu pojawi się Ojciec, Matka przestaje istnieć. Mogę tańczyć na uszach, robić głupie miny czy wyciągać tuziny nowych zabawek, a i tak mały potwór wybierze tarmoszenie się z Ojcem. Śmiechy i chichy wtedy nie mają końca...a Matka może tylko na to patrzeć z zazdrością.

A jest czego zazdrościć. Duży Z. jest dobrym ojcem chociaż nic tego nie zapowiadało. Długo zarzekał się, że dzieci mieć nie będzie a tu proszę! Pojawiłam się ja i kilka miesięcy później - bach - ciąża. Kolejne kilka miesięcy później - bach - poród i pojawienie się małego N. w naszym życiu. Kolejne bach, bach i bach - duży Z. został ojcem z prawdziwego zdarzenia. I nie ukrywam, sprawdza się w tej roli. Pomimo pracy, która go demotywuje do wszystkiego i wysysa z niego całą chęć do życia to zawsze ma czas dla pierworodnego. A mały N. staje się jego małą kopią i najchętniej to przykleił by się Ojcu do nogawki, żeby ten mu przypadkiem nigdzie nie uciekł. A Matka niestety idzie powoli w odstawkę. I chociaż me serce krwawi to godzę się z tym bo taka jest kolej rzeczy. Synek mi dorasta i stara się naśladować swojego bohatera. 

Bohatera, którym jest jego super tata!





niedziela, 15 czerwca 2014

Turlututu. A kuku, to ja!, czyli matka w ciężkim szoku.

Nie mogę się powstrzymać...po prostu muszę. Mały N. zaskoczył mnie ostatnio i muszę się tym pochwalić. A co! Matką jestem to mi wolno.

Przyznaję się bez bicia - jestem książko maniaczką. Uwielbiam zapach nowych książek i ten szelest kartek...mmm to jest to! W gimnazjum spędziłam więcej czasu w bibliotece niż w szkole. Miałam strasznego bzika i wręcz pochłaniałam książki nałogowo. Teraz chcę tą moją miłość (albo chociaż jej część) do książek i czytania zaszczepić u mojego pierworodnego. Długo nie mogłam się zdecydować co za książkę mu tym razem sprawić. Z jednej strony wykupiłabym wszystkie książki jakie mieli na stanie ale z drugiej, dość skromne fundusze zmusiły mnie do ograniczeń. Aj, cóż to był za ból wybrać z setek pozycji tylko trzy. W końcu mój wybór padł na `Auta` - Stephana Lompa, `Pomelo i przeciwieństwa` - Ramony Bădescu i `Turlututu. A kuku, to ja!` - Hervé Tulleta.

Dziś post o tej ostatniej. Chyba prawie każdy kojarzy Hervé Tulleta i jego książki. Z każdej strony tylko ochy i achy nad jego twórczością więc matka musiała sprawdzić ową cudowność na sobie i małym N. Padło na `Turlututu. A kuku, to ja!` Jeden klik i książka wylądowała w koszyku. Po dwóch dniach była w naszym domu. Przyznam się, iż zakładałam, że książka trochę poczeka aż mały N. podrośnie żeby móc z niej w pełni korzystać. A tu co? Matka doznała ciężkiego szoku gdy jej dziecko od razu załapało gdzie należy wcisnąć guzik, żeby polecieć na inną planetę, jak pukać w drzwi, żeby je otworzyć albo jak trząść książką żeby wymieszać farby. Dumna jestem przeokropnie z tego mojego kleszcza, że taki mądry i inteligentny stwór z niego rośnie. Książka jest kolorowa, porządnie wydana, rysunki są ładne i nieprzekombinowane. Treść zachęca maluchy do czynnego udziału w czytaniu a nie jedynie do słuchania. Jak wspominałam wcześniej trzeba nią trząść, krzyczeć zaklęcia, śpiewać piosenki czy pukać w narysowane drzwi. I nie będę ukrywać, że książka ta warta jest tych ochów i achów, które zewsząd płyną w jej kierunku. I tak! Matka zdecydowanie się pod nimi podpisuje oboma rękoma i nogami w sumie też :)









czwartek, 12 czerwca 2014

Sunny Days!

Uff...co za gorąc. Klimat iście afrykański. Żar leje się z nieba, temperatura w cieniu sięga 35 kresek a my mieszkamy na 4 piętrze (na 4 możliwe). W chałupie temperatura średnio 30-stopniowa, chociaż wiatrak chodzi non stop. I nie, nie, wcale nie narzekam. Bo zdecydowanie wolę ciepełko, ale wszystko ma swoje granice... Mały N. źle znosi takie temperatury. W weekend jakoś sobie radziliśmy bo nad jeziorem grasowaliśmy ale już w tygodniu tak kolorowo nie jest. Dziecię me zmęczone ciągle, potyka się o własne kopytka i marudny jest koszmarnie. Pomysłów na zajęcie go coraz mniej. Kombinuję, wymyślam, wręcz wychodzę z siebie żeby go czymś na dłużej zająć a on co? Nic! Cholera mała oporna na moje starania... wszystko go męczy i nudzi już po 10 minutach. Na szczęście pogoda ma się na dniach unormować. I liczę na to, że mój pierworodny też się unormuje :)

A wspomniany wyżej weekend spędziliśmy tak:








A na koniec - matka. W trakcie rozjaśniania włosów, stąd to dziwne coś na głowie :)



poniedziałek, 9 czerwca 2014

Matka inna czyli zła?

Szklanka zimnej coli jest. Muzyka w słuchawkach też, więc nadszedł czas na matkowe wypociny...

Matką jestem nietypową i się tego nie wstydzę. Mam tunele w uszach, noszę glany (teraz już może rzadziej niż kiedyś ale nadal się zdarza) i słucham ciężkiej muzyki ale czy to sprawia, ze jestem złą matką? Ludzie plują jadem na każdego kto chociaż odrobinę odbiega od normy. Tylko kto tak naprawdę decyduje o tym co się mieści w normie a co nie? I jakim prawem? Bo czy to, że moje dziurki w uszach są większe niż u przeciętnego Polaka definiuje mnie jako patologię, która nie powinna mieć dzieci? Czy moja odmieność dają prawo innym oceniać mnie jako matkę? Chociaż mi się nie przelewa to mojemu dziecku na pewno niczego nie brakuje. Ma codziennie czyste ubranie, suchego pampersa, głodny nie chodzi, zabawek też mu nie brakuje a mimo to nie raz został określony jako `biedne dziecko`. I dlaczego? Tylko dlatego, że ma wyróżniających się z tłumu rodziców. 
Polska z tolerancją jest zdecydowanie na bakier o czym przekonałam się nie raz. I ja, jako ja mam głęboko miedzy pośladami co myślą o mnie inni ale nie pozwolę na to, żeby chore uprzedzenia dotknęły moje dziecię. Będę gryźć, bić i szarpać za kudły jeśli będzie taka potrzeba bo oceniać małego N. przez to jak wyglądają jego rodzice, nie pozwolę...
Uff... wywlokłam to co leżało mi na wątrobie i kuło w śledzionę i od razu jakby lżej. Świata tym postem nie zmienię - wiem, ale a nóż kogoś zmuszę do refleksji na temat braku tolerancji dla odmienności. Wyróżniająca aparycja nie definiuje tego jakim się jest rodzicem. I o, tyle w temacie! 

Matka się odmeldowuje i życzy dobrej nocy :)


poniedziałek, 2 czerwca 2014

Święto dziecia mego!


1 czerwca - potwór mój miał swoje święto. Były góry prezentów i słodkości (matka nawet rogaliki z Nutellą upiekła). Był wyjazd nad wodę, robienie babek w błocie i kąpiel w ubraniu, czyli wszystko to co tygryski lubią najbardziej :) A najważniejsze, że cały dzień byliśmy tylko my troje. To był dzień tylko tylko dla nas i nikt niczego nie zabraniał, nikt na nikogo nie krzyczał ani nie groził palcem. Panował totalny `luz blues` i syn mój pierworodny chyba wyczuł, że był to dzień wyjątkowy bo zadziwiająco grzecznie się zachowywał. Nie było awantur, nie było krzyku ani rzucania się po ziemi. W zamian było dużo przytulania, cacania i mnóstwo buziaków. Normalnie, dziecko nie do poznania.

 Ale nie zależnie od tego czy Nikodem daje mi w kość czy nie to kocham go nad życie. I w takie dni jak Dzień Dziecka pokazuje mu to ze zdwojoną siłą. 

KOCHAM CIĘ POTWORKU! <3